Tekst opublikowany na portalu WAW, wrzesień 2011
Nie wiadomo, co będzie z bazarem na Banacha. W obecnym kształcie jest ohydny, ale w sumie aż piękny w tej ohydzie.
Pierwszy raz byłam pod halą w czasach licealnych, kiedy moja operatywna przyjaciółka zarządziła, że mamy tam sprzedać swoje stare ciuchy. Nie wiem czemu uważała, że najlepiej pójdą na Banacha albo w Żyrardowie. Na Ochotę było z Mokotowa bliżej. Przed szóstą rano marzłyśmy na przystanku z siatami w rękach, żeby zająć na bazarze dobre miejsce. Udało się. Rozłożyłyśmy nasze ciuchy na jakiejś płachcie i nerwowo odpalając papierosa od papierosa czekałyśmy na klientki. A ich nie było. No bo kto o zdrowych zmysłach idzie kupować sobie używane ciuchy w sobotę o szóstej rano?
Szmaciany interes słabo nam wyszedł. Też dlatego, że zarobione pieniądze zaraz zamieniałyśmy na używane ciuchy ze stoiska obok. Potem jeszcze powtórzyłyśmy akcję pod halą ze dwa razy ale z malejącym entuzjazmem. Nie chciało nam się stać przy naszej płachcie więc pałętałyśmy się na zmianę po bazarze.
A było co oglądać. Przekupy sprzedające nabiał i jajka ochrypłymi głosami nawoływały:
- Do serka! Do śmietanki!
Sprzedawcy z mięsnej ulicy opędzali muchy znad ochłapów, baby skubały gęsi i zachwalały, że są tłuste. Pełen folklor.
Najdziwniejsza była część bazaru gdzie zataczający się z przepicia żule sprzedawali najdziwniejsze przedmioty na przykład jednego buta albo starą patelnię. Pamiętam, że wśród tych dziwnych obiektów widziałam winyla z kobietą w ciąży w zgrzebnej sukience na okładce i napisem „Muzyka dla ciężarnych”. Strasznie mnie to wtedy ubawiło. Od żuli właśnie nabyłam najlepsze z bazarowych znalezisk, prawdziwą perłę. Wisiała na kierownicy roweru podtrzymywanego przez osobnika pogrążonego w pijackiej konwersacji z kompanem. Zamszowa miniówka. Marzenie. Dałam za nią straszne pieniądze. Coś jak teraz ze dwie dychy. Ale była warta każdego grosza.
Teraz rzadko chodzę na Banacha. Jeśli już to po warzywa albo kwiaty. Chociaż ostatnio bazar wyratował mnie z opresji. Dziecko pilnie potrzebowało pistoletu na wodę. Sprawa była poważna, bo byliśmy zaproszeni na bitwę śmigus-dyngusową i bez broni nie było po co wychodzić z domu. Wszystkie Smyki i Tesco zawiodły, zbliżała się piętnasta w sobotę wielkanocną, bazar pod halą był ostatnią deską ratunku. Nie zawiodłam się. W stosie chińskiej tandety leżał pistolet. Jeden jedyny, metrowej długości. Dziecko było zachwycone.
Joanna Sanecka