PO REWALORYZACJI PARKU PTAKÓW BRAK

Tekst opublikowany na portalu Uslugiekosystemow.pl, 2014

W trzech warszawskich parkach, po przeprowadzonych tam rewaloryzacjach, zniknęła prawie połowa ptaków. 

Rewaloryzacja parku to hasło, które budzi nadzieje ale również niepokój. Pojawia się pytanie czy zdanie użytkowników danego terenu, na temat tego jaki on ma być i w jaki sposób chcieliby z niego korzystać, zostanie wzięte pod uwagę. Często tak się nie dzieje, a rewaloryzacja parku staje się źródłem konfliktu. Było tak m.in. w warszawskim Ogrodzie Krasińskich, gdzie wycięto kilkaset drzew, co wywołało silne protesty mieszkańców i przyrodników.
Przyrodzie parków, w kontekście ich rewaloryzacji, poświęcony był wykład prof. Macieja Luniaka, który odbył się 22.05.14 w Warszawie, w Muzeum i Instytucie Zoologii PAN. Spotkanie zostało zorganizowane przez Stołeczne Towarzystwo Ochrony Ptaków. Prof. Luniak jest ornitologiem i ekologiem miasta, który od wielu lat stara się o to by warszawskie parki były bardziej przyjazne przyrodzie.

Podczas wykładu profesor przedstawił dane pokazujące jaki wpływ na liczebość i różnorodność gatunkową ptaków miały rewaloryzacje przeprowadzone w trzech warszawskich parkach. W Parku Kępa Potocka, w 2006 roku, zaobserwowano 25 gatunków ptaków, w liczbie 56 par. Po przeprowadzonej tam rewaloryzacji, dwa lata później, liczby te zmniejszyły się do 17 gatunków i 29 par. Zmiany na niekorzyść postępowały dalej w kolejnych latach. W 2013, pięć lat po rewaloryzacji, w parku zaobserwowano ptaki należące do 13 gatunków, w liczbie 26 par. Po rewaloryzacji Kępy Potockiej zniknął co drugi występujący tam gatunek ptaków i niemal o połowę zmniejszyła się ich liczebność.

Podobnie stało się w Parku im. Stefana Żeromskiego. W roku 2004 odnotowano tam 107 ptasich par, należacych do 20 gatunków. Dwa lata później, po rewaloryzacji, zaobserwowano już tylko 74 pary szesnastu gatunków ptaków. Po kolejnych siedmiu latach, w roku 2013, liczby te zmniejszyły się do 64 par czternastu gatunków. Podobnie ma się rzecz w Ogrodzie Krasińskich, gdzie wstępne obserwacje wskazują na to, że z występujących tam, przez niesławną rewaloryzacją, 26 gatunków ptaków pozostało 15 a ich liczebność spadła o ponad 40%.

Jedną z przyczyn tych sytuacji były wycinki dużych ilości drzew i krzewów. Podczas wykładu, profesor Luniak podkleślał, jak duże znaczenie dla parkowych ekosystemów mają stare drzewa. W metrze sześciennym korony starego drzewa liściastego znajduje się ponad tysiąc osobników różnych gatunków, w tym owadów. Przez dziesiątki lat życia drzewa jest ono zasiedlane przez bezkręgowce, grzyby, ptaki i inne organizmy. Wycięcie i wywiezienie drzewa z parku zubaża go o ten cały system wzajemnych zależności. Posadzenie w to miejsce młodych drzew, nawet w dużej ilości, nie rekompensuje tej straty.

Profesor Luniak od wielu lat propaguje ideę parków przyjaznych przyrodzie. Tętniące życiem tereny zieleni są korzystniejsze dla ekosystemów miast, bardziej atrakcyjne dla celów rekreacji i tańsze w utrzymaniu. W tak prowadzonych parkach nie grabi się części liści, nie kosi wszystkich trawników, tworzy ostoje dzikiej przyrody, dba o stare drzewa i krzewy. Jeśli drzewo stanowi zagrożenie i musi być wycięte, można pomyśleć o pozostawieniu w parku jego pnia jako np. miejsca do siedzenia. W parkach przyjaznych przyrodzie ważne jest by zwierzęta miały dostęp do wody, by pochopnie nie prowadzić tam prac ziemnych, zagrażających życiu gleby. Istotną sprawą jest zapewnienie łączności między terenami zieleni, nieodgradzanie parków płotami, przez które zwierzęta nie mogą się przedostać. Uwzględnienie tych wszystkich kwestii jest niezwykle istotne również przy rewaloryzacjach parków. Dlatego tak ważne jest, by w zespołach je planujących, byli również przyrodnicy
.

Joanna Sanecka

OGRÓD KOMUNALNY W SZTOKHOLMIE - TRÄDGÅRD PÅ SPÅRET

Tekst opublikowany na portalu Uslugiekosystemow.pl, 2014

W Sztokholmie powstał ogród komunalny, który stał się ważnym punktem na mapie miasta. Można uczyć się tam ogrodnictwa, kupować wyhodowane na miejscu ekologiczne warzywa oraz uczestniczyć w ciekawych wydarzeniach kulturalnych.

Ogrody komunalne (społeczne, wspólnotowe) to ogrody uprawiane wspólnie przez wielu ludzi. Są one tworzone przez nieformalne grupy pasjonatów, stowarzyszenia i organizacje (np szkoły, uczelnie). Ogrody komunalne mają różne cele i sposoby organizacji. Często zakłada się je by integrować daną społeczność, prowadzić działania edukacyjne, zapewnić dostęp do tanich, ekologicznych warzyw, umożliwić mieszkańcom miasta kontakt z naturą. Ogród może być zarządzany i uprawiany tylko przez wolontariuszy lub też mogą być w nim zatrudnieni ludzie zajmujący się organizacją pracy, edukacją, wykonujący trudniejsze zadania. Ogrody komunalne bywają zorganizowane w różny sposób. W jednym z wariantów każdy użytkownik uprawia „swój" mały kawałek ziemi i dysponuje pochodzącymi z niego plonami. Inna możliwość jest taka, że ogród pomyślany jest jako całość, który wspólnie prowadzą użytkownicy.
Jedną z przeszkód w założeniu ogrodu komunalnego jest brak odpowiedniego miejsca, w którym mógłby się znajdować. Wolne przestrzenie w miastach to często tereny, które musiałby zostać zrekultywowane, zanim możnaby na nich uprawiać rośliny jadalne, na co nie ma środków. Często też dany teren jest dostępny tylko przez jakiś czas, zanim zostanie przeznaczony pod zaplanowaną inwestycję. Odpowiedzią na te trudności jest tworzenie ogrodów tymczasowych, zakładanych w pojemnikach z ziemią, które w razie potrzeby mogą zostać przeniesione w inne miejsce.
Ciekawym przykładem tymczasowego ogrodu komunalnego, który stał się ważnym punktem na mapie swojego miasta, jest Trädgård på spåret (Ogród na torach) w Sztokholmie. Ogród ten jest położony w niegdyś nieuczęszczanej części jednej z centralnych dzielnic miasta - Södermalm. Ogród na torach znajduje się na terenie nieużywanej bocznicy kolejowej, w miejscu gdzie w przyszłości mają stanąć budynki. Ogród prowadzi stowarzyszenie, które namówiło miasto na udostępnienie tego terenu. W skład Trädgård på spåret wchodzi ogród warzywny, kafejka, ekobazarek oraz ośrodek edukacyjny.
Na terenie ogrodu, warzywa i owoce rosną w skrzynkach, workach po ryżu i donicach. Użytkownicy nie mają „swoich” skrzynek, ogród stanowi całość. W znajdującej się na terenie ogrodu kafejce można m.in. zjeść sałatkę zrobioną z warzyw z ogrodu. W kawiarni można również wypożyczać książki o ogrodnictwie, jedzeniu oraz zielonym dizajnie. Odbywają się tam warsztaty, wykłady, teatrzyki dla dzieci, pokazy kina plenerowego, organizowane jest forum służące rozwijaniu koncepcji ogrodu i innych pomysłów związanych z ekologią. Znajdujący się na terenie ogrodu ośrodek edukacyjny uczy ogrodnictwa. Zawsze obecna jest tam osoba, która radzi jak uprawiać warzywa, pokazuje jak wykonywać poszczególne prace. Na skrzynkach z warzywami znajdują się opisy roślin i sposobu ich uprawy. Szkoły i przedszkola mogą na terenie ogrodu założyć ogródki, które uprawiają dzieci. W ogrodzie można kupić wyhodowane na miejcu owoce i warzywa oraz miód ze znajdujących się w tam uli, jak również ekologiczne produkty pochodzące z innych miejsc. Dostępne są również skrzynki z posadzonymi warzywami i ziołami, doniczki, sadzonki roślin itp.

Z ogrodu można korzystać w różny sposób. Każdy może tam przychodzić i wykonywać prace ogrodnicze, kupować warzywa i przyrządzane z nich dania po cenie rynkowej oraz robić zakupy w sklepie ogrodniczym. Członkowie stowarzyszenia, płacący coroczne niewysokie składki, mogą wpływać na kształt ogrodu (brać udział w rocznym zgromadzeniu i głosować), pracować w ogrodzie, kupować warzywa oraz posiłki w kafejce po niższej cenie oraz uczestniczyć w warsztatach, wykładach i innych wydarzeniach. Ogród można wspierać poprzez fundowanie skrzynek z warzywami. To właśnie dzięki sponsorom jest ich w ogrodzie tak dużo. Można również zostać partnerem biznesowym ogrodu - sprzedawać ekologiczne jedzenie na bazarku, produkty w sklepie ogrodniczym, prowadzić warsztaty oraz inne imprezy.

Sztokholmski Ogród na torach odniósł duży sukces i jest miejscem chętnie odwiedzanym przez mieszkańców miasta. Inicjatywa ta może stać się inspiracją dla tworzenia następnych tego typu miejsc na terenach innych miast, również polskich
.

Joanna Sanecka

GLOBALNY BÓL GŁOWY

Tekst opublikowany na portalu Uslugiekosystemow.pl, wrzesień 2013

Jak rozmawić z dzieckiem o zmianie klimatu gdy, jak ogłoszono na spotkaniu panelu klimatycznego w Sztokholmie, „zagraża ona Ziemi, naszemu jedynemu domowi”.

Przed wyjściem do szkoły, mój ośmioletni synek, zadał mi pytanie:  „Mamo, czy to prawda, że Ziemia się nagrzewa i będą susze i huragany i wymrze masa zwierząt, niedźwiedź polarny i żółw kretowy?”

„Szylkretowy, żółw szylkretowy” – zakołatało mi w głowie, która niespodziewanie zaczęła mnie boleć. „Tylko nie migrena” – pomyślałam. Upewniłam dziecko, że tak źle na pewno nie będzie i te wszystkie informacje są grubo przesadzone. Okazało się, że zaczerpnęło je z sensacyjnego programu pseudonaukowego. Konieczność wyjścia do szkoły pozwoliła mi na zastosowanie klasyczego uniku rodzica i oznajmienie, że globalne ocieplenie to dłuższy temat i porozmawiamy o tym kiedy indziej.

Dziecko spojrzało na mnie poważnie i powiedziało: "Porozmawiamy o tym wieczorem". Widać było, że mały jest zaniepokojony tym, co zobaczył w telewizji. Obiecałam mu, że do tematu wrócimy. Czułam opór przed zagłębianiem się w sprawę globalnego ocieplenia i uświadamianiem dziecka w tej kwestii. Miałam mu powiedzieć, że klimat na świecie się zmienia a większość ludzi, podobnie jak ja zresztą, zamiata ten problem pod dywan i nic w tej sprawienie robi?

Wkrótce siedziałam przed komputerem, ale nie byłam w stanie skupić się na pracy. Z tego wszystkiego tylko bardziej rozbolała mnie głowa. W końcu się poddałam i wpisałam do Google'a frazę: „Jak rozmawiać z dzieckiem o zmianie klimatu?”. Na monitorze wyskoczyła długa lista linków do tekstów poświęconych temu, jak rozmawiać z dzieckiem o seksie. „Unikanie rozmowy z dzieckiem o seksie może doprowadzić do bardzo poważnych konsekwencji” – przeczytałam. Dalej było o tym, jak rozmawiać z dzieckiem o śmierci, rozwodzie i wizycie u dentysty. W interesującej mnie sprawie Google milczał.

W końcu, znalazłam amerykańską stronę dla rodziców, gdzie radzono, żeby, o ile to możliwe, wcale nie rozmawiać z dzieckiem o zmianie klimatu. Jeśli samo zapyta nie mamy innego wyjścia jak przedstawić mu sprawę konkretnie i zgodnie z prawdą. Ważne by w rozmowie nie obarczać dziecka odpowiedzialnością za rozwiązanie problemu zmian klimatycznych mówiąć, że ono i jego rówieśnicy na pewno sobie z nią poradzą. Należało podkreślić, że wiele mądrych ludzi już teraz pracuje nad zatrzymaniem globalnego ocieplenia i wspólnym wysiłkiem wszystkich na pewno uda sie to osiągnąć. Spodobał mi się fragment o podkreślaniu, że problem da się rozwiązać. Ale czy o zmianie klimatu potrafiłabym opowiedzieć konkretnie i zgodnie z prawdą? Miałam poczucie, że moja wiedza na ten temat nie jest wystarczająca ale sądziłam, że wszystkie informacje łatwo znajdę w sieci.

W internecie otworzyła się przede mną otchłań niezrozumiałych i sprzecznych informacji. Od apokaliptycznych wizji, w których ludzkość czeka potop, głód i wojny o niebywałej dotąd skali, do spiskowych teorii twierdzących, że globalne ocieplenie to kłamstwo i oszustwo naukowców. Co gorsza, wyglądało na to, że pogląd na temat globalnego ocieplenia jest sprawą mocno zideologizowaną, włączoną w gotowce myślowe, odpowiadające określonym nurtom politycznym i światopoglądowym.

Żeby coś z tego wszystkiego zrozumieć i wyrobić sobie własne zdanie szukałam informacji na portalach naukowych. Niestety nic mi nie mówiło, że „wzrost koncentracji CO2 przekracza już 2,75 ppm/rok” albo, że „efekt cieplarniany dla niskich koncentracji jest liniowy a później się obniża i staje logarytmiczny”. Na podstawie wykresów zgodnie przedstawiających wzrost wartości o nieznanych mi symbolach, nie wyglądało to dobrze.


Jeszcze parę lat temu, przy okazji wejścia w życie protokołów z Kioto, miałam poczucie, że globalne ocieplenie jest sprawą poważną i międzynarodowa społeczność zamierza sie nią zająć. Potem przycichło o całej sprawie. Obiło mi się o uszy, że odbył się szczyt klimatyczny w Kopenhadze, na którym państwa nie zobowiązały się do zmniejszenia emisji CO2. Czy było to z przyczyn polityczo-ekonomicznych czy może pojawiły się jakieś optymistyczne wiadomości na temat zmian klimatu?

Naukowe portale informowały, że w Sztokholmie zebrał się właśnie międzynarodowy panel do spraw zmian klimatu (IPCC). Pomyślłam, że skoro jego celem jest przeanalizowanie badań naukowych z ostatnich lat i poinformowanie ludzi na całym świecie o tym, co z nich wynika, musi publikować zrozumiałe informacje na ten temat. Podsumowanie wiedzy, zebranej przez panel zajmuje trzydzieści sześć stron. Członkowie zespołu omówili ją na forum publicznym w jasny i zwięzły sposób. Ich wypowiedzi są publikowane przez IPCC. Po zapoznaniu się z nimi wiedziałam jak przedstawia się sytuacja. Wygląda ona tak:

Globalne ocieplenie z całą pewnością ma miejsce. Temperatura wody i powietrza rośnie od wielu dekad, podobnie jak poziom mórz i stężenie CO2 w atmosferze. Globalne ocieplenie jest głównie spowodowane działalnością człowieka i naukowcy są w 95% zgodni co do tego. Nawet jeśli teraz nastąpiłoby zmniejszenie emisji gazów cieplarnianych, ich ilość znajdująca się w atmosferze będzie wpływać na klimat przez następne stulecia. Przewidywany wzrost temperatury do końca 21. wieku to 1,5 – 2°C. Przewidywany wzrost poziomu wody w oceanach do roku 2100 to, w zależności od tego czy emisje CO2 się zmiejszą czy nie, wyniesie od 40 do 63 cm. Globalne ocieplenie to bardzo poważny problem zagrażający ludziom i ekosystemom. W celu zatrzymania dalszych zmian klimatu konieczne jest duże i długotrwałe ograniczenie emisji gazów cieplarnianych. „Zmiana klimatu zagraża Ziemi, naszemu jedynemu domowi” – podsumował Thomas Stocker, współprzewodniczący panelu.

Przypuszczałam, że sytuacja może nie być najlepsza, ale nie sądziłam, że jest aż tak źle. Dlaczego wszędzie się o tym nie mówi,  skoro zagrożenie jest tak poważne? I przede wszystkim, dlaczego nic się w tej sprawie nie robi? Rozdzierający bół głowy zmusił mnie do odejścia od komputera. Przypomniała mi się teoria mówiąca o tym, że przyczyną migreny jest tłumiona złość. Czułam wielką złość i bezsilność. Nie chciałam, żeby moje dziecko, musiało żyć w świecie (nie)naturalnych katastrof i niepokojów. Pomyślałam o moim synku, ośmiolatku, jako dorosłym mężczyźnie. Kiedy zostanie ojcem? Może w wieku 30 lat? Jeśli tak, byłby to rok 2035. Licząc w ten sposób, jego dziecko zostałoby rodzicem w roku 2065. Czyli wnuki mojego syna, a moje prawnuki, których,  już raczej nie poznam, byłyby dorosłymi ludzmi na przełomie obecnego i następnego wieku. Pewnie miałyby już dzieci w niesławnym roku 2100, kiedy to zgodnie z prognozami, temperatura ma osiągnąć wzrost do 1,5 – 2°C a poziom morza ma się podnieść o conajmniej 40 cm...

Wieczorem wyjaśniłam dziecku, że klimat na Ziemi się zmienia w skutek działań człowieka. Zapewniłam je też, że wielu ludzi stara się o to, żeby zatrzymać ten proces. Powiedziałam, że każdy, nawet dziecko, może się przyczynić do zmniejszenia zmian klimatu gasząc światło jak wychodzi z pokoju i zakręcając wodę w czasie szczotkowania zębów. Rodzina może jeździć więcej na rowerach i komunikacją miejską, spędzać wakacje bliżej domu, jeść sezonowe warzywa i owoce, sadzić drzewa. Mój synek, który bardzo lubi jazdę na rowerze i sadzenie pierwszego drzewa ma już za sobą, przyjął to wszystko ze spokojem. „A co z niedźwiedziem polarnym i tym żółwiem, no wiesz którym?” – zapytał w końcu. Odpowiedziałam, że z tego co wiem, sytuacja tych zwierząt nie wygląda najlepiej ale są jeszcze inne sposoby na to, żeby spowolnić zmiany klimatu. Dorośli mogą głośno mówić o tym, że sprawa klimatu jest to dla nich ważna, organizować się i głosować w wyborach na osoby, które myślą podobnie.
„I wtedy wszystko będzie dobrze, prawda?” – upewniło się dziecko.


Joanna Sanecka

EUROPEJCZYK W PODRÓŻY

Komiks o problemach wizowych mieszkańców Europy Wschodniej, stworzony na zlecenie Fundacji im. Stefana Batorego.

Historia została wydana w formie książkowej. Komiks ukazał się po polsku, angielsku, rosyjsku i ukraińsku. (Link do komiksu.)

BARBAPAPA RATUJE ŚWIAT

Tekst opublikowany w magazynie KIKIMORA, #8 2011

Barbapapa wygląda jak uśmiechnięte różowe jajo. Umie się zmienić w łódź podwodną, helikopter i w co tylko zechce. W szalonych przygodach towarzyszą mu równie zwinni Barbamama oraz Barbadzieci. Wspólnie przemierzają świat i pomagają zwierzętom. Od kilkudziesięciu lat zyskują sobie przyjaciół wśród dzieci na całym świecie.


Barbapapie stuknęła czterdziestka. Jestem ciekawa, jak urodziny bestsellerowego bohatera obchodzili twórcy książek i filmów o nim – Annette Tison i Talus Taylor. Zastanawiam się, czy jeszcze pracują i czy zechcą udzielić wywiadu. Jakby nie patrzeć, Annette ma prawie siedemdziesiąt lat, a Talus dobiega osiemdziesiątki. Może mają dosyć niesłabnącego zainteresowania serią, która doczekała się tłumaczeń na kilkadziesiąt języków, i przeszli na zasłużoną emeryturę? Ślę maile, gdzie się da, i zastanawiam się nad fenomenem Barbapapy.

Różowy stwór to romantyczny radykał. Razem z ukochaną Barbamamą i siedmiorgiem dzieci opuścił męczące miasto i ruszył na poszukiwanie lepszego miejsca do życia. W otoczeniu pięknej przyrody własnym sumptem zbudowali dom. Każde z dzieci mogło tam rozwijać swoje zainteresowania, malując obrazy, grając na instrumentach muzycznych czy uprawiając sport. Wspólnie poświęcili się ratowaniu przyrody. W swoich akcjach bywali bezkompromisowi. Pogonili niejednego myśliwego gdzie pieprz rośnie. Nie wahali się popsuć koparek i buldożerów, które chciały zburzyć ich dom, by w jego miejscu mogło powstać blokowisko. Barbapapa i jego bliscy używają swoich talentów, by zmieniać świat na lepsze. Podobnie robią twórcy serii, którzy od kilku dekad dostarczają dzieciom rozrywki, pokazując im, o co warto walczyć. Jak głosi legenda, studentka architektury Annette Tison i pochodzący z San Francisco nauczyciel biologii i matematyki Talus Taylor poznali się w Paryżu. Podczas spaceru po Ogrodzie Luksemburskim Taylor usłyszał jak dziecko prosząc o coś rodziców powtarza „baa baa baa baa”. Tak to przynajmniej brzmiało dla nieznającego francuskiego Amerykanina. Określenie bardzo mu się spodobało. Jak się później okazało, chodziło o watę cukrową zwaną we Francji „la barbe à papa”, co dosłownie oznacza brodę taty. Później w restauracji para wymyśliła postać inspirowaną watą cukrową. Na serwetce narysowali okrągłego ludzika. Wiedzieli, że będzie różowy i będzie umiał zmieniać się, w co zechce. Chcieli stworzyć bohatera, którego łatwo będą mogły narysować dzieci. W przypadku zmieniającego kształt Barbapapy każdy portret jest udany.

W pierwszej książce Tison i Taylora Barbapapa wyrósł w ogrodzie chłopczyka o imieniu François. Mała kulka z oczami rozwijała się pod ziemią, aż osiągnęła kształt i wielkość dorodnego Barbapapy. Osobnik ten był wielki, pomieściłoby się w nim z dziesięciu ludzi. Różowy gigant okazał się łagodny i od pierwszego wejrzenia wzbudzał sympatię. François chciał, by zamieszkał z jego rodziną. Pomysł ten nie spodobał się rodzicom chłopca. Barbapapa trafił do zoo, ale uwięziony w małej klatce był bardzo nieszczęśliwy. Aż strach pomyśleć, jakby to się skończyło, gdyby nie odkrył swojego talentu do przeistaczania się, w co tylko chce. Zrobił się długi i chudy i przecisnął przez kraty. Na wolności bawił się ze zwierzętami, co bardzo nie spodobało się dyrektorowi zoo. Barbapapa został z niego wyrzucony. W mieście nie mógł sobie znaleźć miejsca, nie chciano go wpuścić do kina ani hotelu, wprowadził zamieszanie w ruchu drogowym, czym podpadł policji. Zła passa Barbapapy się zmieniła, gdy dzięki swej sile i zręczności uratował ludzi z pożaru. A kiedy jeszcze złapał groźnego geparda, został bohaterem. Burmistrz wręczył mu medal i od tej pory Barbapapa stał się pełnoprawnym członkiem lokalnej społeczności. Rodzice François przyjęli go z otwartymi rękami i zbudowali dla niego domek w swoim ogrodzie. Od tej pory dobroduszny stwór żył wśród przyjaciół. Chodził z François do parku, gdzie przybierał różne kształty ku uciesze dzieci. Książka kończy się ilustracją, na której widzimy Barbapapę przed swoim domem w otoczeniu przybranej rodziny. Machają do czytelników. Podpis głosi „Tu mieszka Barbapapa. Kto chce, może go odwiedzić.”

Dostaję wiadomość, że Annette Tison i Talus Taylor zgodzili się udzielić wywiadu! Przesłali mi zdjęcie. Z portretu patrzą na mnie uśmiechnięci twórcy Barbapapy. Talus obejmuje Annette. Wyglądają młodzieńczo i radośnie. Miło patrzeć na dwoje artystów, którzy osiągnęli komercyjny sukces, tworząc bajki z potrzeby serca. No i jeszcze ta miłość! Prawie od pół wieku są razem, zupełnie jak Barbapapa i Barbamama.

W poszukiwaniu swojej drugiej połowy Barbapapa objechał świat. Był w Indiach i Nowym Jorku, pytał możnych tego świata i biedaków, ale nikt nie umiał mu powiedzieć, gdzie ją znaleźć. Zrozpaczony wrócił do domu, gdzie czekała go niespodzianka. W jego własnym ogrodzie spod ziemi wyskoczyła Barbamama! Była czarna i kształtna niczym gruszka. Barbapapa z zachwytu zmienił się w serce. Jak to Barbapapy mają w zwyczaju, postanowili być już zawsze razem. Barbapapa i Barbamama przytuleni oglądali gwiazdy i razem zamieszkali w domku w ogrodzie. Szybko zdecydowali się na powiększenie rodziny. Posadzili w ziemi siedem nasionek. W niedługim czasie wyrosły z nich Barbadzieci. Rodzice byli zachwyceni! W ich życiu pojawili się: zielona muzykalna Barbalala, pomarańczowa Barbotine – zapalona czytelniczka książek, fioletowa pięknisia Barbabelle, żółty, kochający zwierzęta Barbidou, niebieski bystrzak – wynalazca Barbidul, czerwony mięśniak Barbidur oraz czarny futrzasty artysta Barbouille. Wysyłam pytania do Annette Tison i Talusa Taylora. Mam ich całe mnóstwo. Pytam o edukację, ekologię, przyszłość Ziemi, czyli tematy, które wielokrotnie poruszali w swoich książkach i filmach. Proszę o rady na temat udanego rodzicielstwa, bo przecież każdy chciałby mieć takich rodziców jak Barbapapa i Barbamama. Nurtuje mnie kwestia, czy autorzy mają siedmioro dzieci, ale uznaję, że o to pytać nie wypada. Pytam za to o egzotyczne podróże twórców, podczas których zbierali materiały o zwierzętach z różnych stron świata.

Główny temat „Barbapapy” to ratowanie przyrody przed zniszczeniem. Kolorowa rodzina nieraz wyruszała w świat, żeby walczyć z myśliwymi zabijającymi zwierzęta dla futer i trofeów. Dzięki nim do rodziców powróciły małe słonie, małpy i tygrysy porwane i zabrane do zoo. W jednej z książek Barbarodzina przeprosiła zwierzęta za wycięte przez siebie drzewa i przestawiła się na energię odnawialną. W innej pomogła znaleźć nowe mieszkanie sowom i wydrom z walącego się dębu. Jedna z części serii dotyczy sytuacji całej planety. Zanieczyszczenie wody i powietrza osiągnęło taki poziom, że zwierzęta zaczęły chorować. Bohaterowie leczyli je i chronili przed kłusownikami. Założyli rezerwat przyrody, który wkrótce został otoczony przez szare zadymione miasto. Sytuacja stawała się nieznośna. Barbapapa i jego rodzina zbudowali statek kosmiczny. Zabrali zwierzęta na pokład i odlecieli na inną, czystą planetę. Na zniszczonej Ziemi smutni ludzie chodzili po ulicach w maskach gazowych. Tęsknili za zwierzętami: ptakami, motylami, rybami. W końcu zabrali się za porządkowanie Ziemi. Posadzili drzewa, oczyścili rzeki, zburzyli fabryki i wyrzucili samochody. Barbapapa i jego rodzina dostrzegli przez teleskop, że Ziemia jest znów zielona i zdolna do zamieszkania. Powrócili więc ze zwierzętami wśród wiwatów czekających na nich ludzi. Zapoczątkowana w latach 70. XX wieku seria jest niepokojąco aktualna. Dzikie zwierzęta dalej giną z rąk kłusowników, zatrucie środowiska rośnie. Cała nadzieja w Barbapapie i jego przyjaciołach dzieciach.

Przychodzi długo wyczekiwana wiadomość od Talusa Taylora. W imieniu swoim i Annette Tison odpowiada na część pytań. Twórcy „Barbapapy” okazali się być skromni i tajemniczy, tak jak ich bohaterowie.

Barbapapy to nie ludzie, rośliny ani zwierzęta. Czym właściwie są?
Barbapapy pochodzą ze snów dzieci.

Jak wygląda proces powstawania książek o Barbapapach? Jak dzielicie pracę między siebie?
Nie mamy stałego podziału pracy. To się zmienia w zależności od tego, nad czym pracujmy. Ale jedną rzecz muszę powiedzieć. Prawdziwym barbapapowym geniuszem jest Annette. Ona jest z nas najbardziej utalentowana, w jej pracach jest ciepło, które wyczuwają dzieci.

Jakie były początki pracy nad serią?
Pojechaliśmy do Bolonii na targi książki dziecięcej. Tam poznaliśmy wydawców z wielu krajów. Nasza pierwsza książka powoli zdobywała czytelników, a my już robiliśmy następną, tak bardzo nam się to spodobało.

A jak powstały filmy o Barbapapie?
Sami zrobiliśmy dwuminutowego pilota, bo bardzo chcieliśmy zobaczyć, jak będzie wyglądał Barbapapa w wersji animowanej. Potem dalej nadzorowaliśmy produkcję filmów o Barbapapie. Sami robiliśmy storyboardy i rysowaliśmy główne postaci, reżyserowaliśmy historie. Zależało nam na tym, żeby charakter serii został zachowany. To wymagało wiele pracy z naszej strony, ale woleliśmy zachować kontrolę nad kształtem filmów.

Jakie są wasze ulubione książki dla dzieci?
Wiele najwspanialszych baśni zostało zebranych przez braci Grimm. Grimmowie odkryli piękno tych historii przekazywanych przez wieki przez bajarzy, wystawianych przez teatry uliczne. Każdy z opowiadających nieznacznie je modyfikował. Na kształt historii miały też wpływ dzieci, które słuchały ich z zapartym tchem. Jednym z najwspanialszych autorów dziecięcych był Carlo Collodi, twórca Pinokia. Z kolei moją ulubioną współczesną włoską autorką jest Elisabetta Dami, twórczyni serii o Geronimo Stiltonie.

Barbapapa ma czterdzieści lat. Ostatnio ukazała się kolejna książka o przygodach bohaterów na Marsie. Jakie macie plany na przyszłość?
Nowa fala zainteresowania Barbapapą wynika z tego, że ludzie, którzy lubili tę bajkę w dzieciństwie, sami są teraz rodzicami i chcą ją czytać swoim dzieciom. Czujemy się lojalni wobec tych pierwszych fanów naszej serii i staramy się kontynuować pracę nad książkami o Barbapapie, żeby zrobić przyjemność ich dzieciom.

Na koniec pytanie od pewnego sześcioletniego fana Barbapapy: Jak to możliwe, że Barbapapy wyrastają z nasion i skąd można te nasiona wziąć?
Jak się sadzi dużo roślin, to między ich nasionami mogą się znaleźć nasiona Barbapapy. Nasza rada dla dzieci jest taka: sadźcie dużo kwiatów i obserwujcie, jak rosną!

Joanna Sanecka




KOMIKS "MIODOWY MIESIĄC PAŃSTWA CURIE"

Komiks opublikowany w Zeszytach Komiksowych nr 12/2011.

Rysunki: Sylwia Restecka
Scenariusz: Joanna Sanecka

Ten numer Zeszytów Komiksowych był poświęcony komiksowi historycznemu.

MINIÓWKA I PISTOLET

Tekst opublikowany na portalu WAW, wrzesień 2011

Nie wiadomo, co będzie z bazarem na Banacha. W obecnym kształcie jest ohydny, ale w sumie aż piękny w tej ohydzie.

Pierwszy raz byłam pod halą w czasach licealnych, kiedy moja operatywna przyjaciółka zarządziła, że mamy tam sprzedać swoje stare ciuchy. Nie wiem czemu uważała, że najlepiej pójdą na Banacha albo w Żyrardowie. Na Ochotę było z Mokotowa bliżej. Przed szóstą rano marzłyśmy na przystanku z siatami w rękach, żeby zająć na bazarze dobre miejsce. Udało się. Rozłożyłyśmy nasze ciuchy na jakiejś płachcie i nerwowo odpalając papierosa od papierosa czekałyśmy na klientki. A ich nie było. No bo kto o zdrowych zmysłach idzie kupować sobie używane ciuchy w sobotę o szóstej rano?

Szmaciany interes słabo nam wyszedł. Też dlatego, że zarobione pieniądze zaraz zamieniałyśmy na używane ciuchy ze stoiska obok. Potem jeszcze powtórzyłyśmy akcję pod halą ze dwa razy ale z malejącym entuzjazmem. Nie chciało nam się stać przy naszej płachcie więc pałętałyśmy się na zmianę po bazarze.
A było co oglądać. Przekupy sprzedające nabiał i jajka ochrypłymi głosami nawoływały:
- Do serka! Do śmietanki!
Sprzedawcy z mięsnej ulicy opędzali muchy znad ochłapów, baby skubały gęsi i zachwalały, że są tłuste. Pełen folklor.

Najdziwniejsza była część bazaru gdzie zataczający się z przepicia żule sprzedawali najdziwniejsze przedmioty na przykład jednego buta albo starą patelnię. Pamiętam, że wśród tych dziwnych obiektów widziałam winyla z kobietą w ciąży w zgrzebnej sukience na okładce i napisem „Muzyka dla ciężarnych”. Strasznie mnie to wtedy ubawiło. Od żuli właśnie nabyłam najlepsze z bazarowych znalezisk, prawdziwą perłę. Wisiała na kierownicy roweru podtrzymywanego przez osobnika pogrążonego w pijackiej konwersacji z kompanem. Zamszowa miniówka. Marzenie. Dałam za nią straszne pieniądze. Coś jak teraz ze dwie dychy. Ale była warta każdego grosza.

Teraz rzadko chodzę na Banacha. Jeśli już to po warzywa albo kwiaty. Chociaż ostatnio bazar wyratował mnie z opresji. Dziecko pilnie potrzebowało pistoletu na wodę. Sprawa była poważna, bo byliśmy zaproszeni na bitwę śmigus-dyngusową i bez broni nie było po co wychodzić z domu. Wszystkie Smyki i Tesco zawiodły, zbliżała się piętnasta w sobotę wielkanocną, bazar pod halą był ostatnią deską ratunku. Nie zawiodłam się. W stosie chińskiej tandety leżał pistolet. Jeden jedyny, metrowej długości. Dziecko było zachwycone.

Joanna Sanecka

FERNANDO, KOSZMAR DYKTATORÓW

Tekst opublikowany w magazynie KIKIMORA, #7 2011 

Czy książka dla dzieci może być wywrotowa? Odpowiedź na to pytanie najlepiej zna Munro Leaf. Jego bohater, byczek lubiący wąchać kwiatki, stał się pierwszym anarchistą Hiszpanii.

W pewne deszczowe popołudnie Munro Leaf zasiadł do pisania i w czterdzieści minut stworzył historię o byczku, który wolał wąchać kwiatki, niż walczyć w korridzie. Raczej nie przeczuwał, że jego „Fernando” wedrze się galopem na listy bestsellerów i ostro nabryka. Munro Leaf ukończył literaturę angielską, pracował jako nauczyciel, a potem redaktor w wydawnictwie Frederick A. Stokes. „The Story of Ferdinand” była jego piątą z kolei książką. Leaf napisał ją dla przyjaciela, Roberta Lawsona, żeby ten miał co zilustrować. Zabawna opowieść z czytelnym przesłaniem w połączeniu z pełnymi życia, czarno-białymi rysunkami Lawsona stworzyły całość, która miała stać się klasykiem literatury dziecięcej. Od czasu swojego pierwszego wydania w 1936 roku „Fernando” doczekał się tłumaczeń na kilkadziesiąt języków i wciąż jest wznawiany. 

A było to tak. Dawno temu w Hiszpanii żył sobie byczek imieniem Fernando. Kiedy inne byczki ganiały się po łące i oddawały potyczkom, Fernando siedział pod ulubionym drzewem i wąchał kwiatki. Czas mijał, Fernando wyrósł na silnego byka. Pewnego dnia z Madrytu przyjechali ludzie poszukujący bestii do korridy. Koledzy Fernanda, którzy marzyli o wzięciu udziału w walce, robili wszystko, by pokazać się z jak najgroźniejszej strony – wierzgali i bodli się nawzajem. Fernanda to nie interesowało, poszedł więc pod ulubione drzewo. Pech chciał, że usiadł na trzmielu. Byk wystrzelił w powietrze i tocząc pianę z nozdrzy zrył pół łąki. Przyjezdni byli zachwyceni – znaleźli byka godnego korridy. I tak Fernando pojechał do Madrytu. Kiedy nadeszła pora spektaklu, na arenę wkroczyli toreadorzy, pikadorzy oraz najważniejszy z nich, matador. Za nimi pojawił się Fernando. Kiedy zobaczył kwiaty we włosach dam na trybunach, zaczął je wąchać. Toreadorzy, pikadorzy i matador robili, co mogli, by zmusić byka do walki, ale Fernando nic, tylko siedział i wąchał kwiatki. Odwieźli go więc do domu, gdzie do dziś siedzi pod ulubionym drzewem i jest bardzo szczęśliwy. 

W krótkim czasie bajka Leafa zyskała rzesze czytelników i doczekała się adaptacji filmowej. Ośmiominutowa kreskówka Disneya miała premierę w 1938 roku, w tym też roku została nagrodzona Oscarem za najlepszy krótkometrażowy film animowany. „Ferdinand the Bull” w treści i kresce nie oddalał się zbytnio od książkowego pierwowzoru. Film jest zabawny, z pamiętną szarżą ugodzonego przez trzmiela Fernanda i karykaturalnymi postaciami toreadorów, w których uwiecznili się animatorzy pracujący przy produkcji. Jako dumny matador został sportretowany sam Walt Disney. Co ciekawe, studio Fox Animation właśnie zabiera się za pełnometrażową adaptację historii o Fernandzie. Na razie wiadomo tyle, że reżyserem produkcji ma być Carlos Saldanha, twórca trzech części „Epoki Lodowcowej”. 

Książka o łagodnie usposobionym byczku ukazała się trzy lata przed wybuchem drugiej wojny światowej i od razu wzbudziła kontrowersje. Pokojowi aktywiści byli zachwyceni jej pacyfistycznym przesłaniem, zwolennicy rozwiązań militarnych wręcz przeciwnie. Książkę Leafa, której akcja toczy się w Hiszpanii i została wydana w tym samym roku, w którym na Półwyspie Iberyjskim rozpoczęły się starcia między lewicowym rządem a prawicową opozycją, uznano za głos w sprawie wojny domowej. Sympatycy Franco odebrali ją bardzo negatywnie jako wezwanie do zaprzestania działań wojennych. Podobnie było w nazistowskich Niemczech, gdzie została uznana za wywrotową i publicznie spalona. Po drugiej wojnie światowej, kiedy świat mierzył się z ogromem cierpień i zniszczeń przez nią spowodowanych, historia o byczku zyskała jednoznacznie pozytywny odbiór, a Fernando stał się międzynarodowym symbolem pokoju. Zwolennicy Freuda widzieli w książce Leafa atak na męską agresywność. Byk od tysięcy lat był uznawany za symbol męskiej siły i seksualności. W starożytności czczono bóstwa-byki, postać tego właśnie zwierzęcia przyjmował Zeus. Podczas gdy jego bracia marzą o występie na arenie, chcą walczyć i polec w chwale, Fernando ma to w nosie. Nic dziwnego, że historia Leafa nie podobała się niejednemu dyktatorowi. 

Fernando to klasyczny nonkonformista, który żyje w zgodzie z własnym systemem wartości i nie poddaje się społecznej presji. Racjonalnie myślący byczek nie daje się uwieść mitowi korridy i nie chce zginąć w bezsensownej walce. Fernando ceni sobie życie i umie się nim cieszyć „tu i teraz”. Bohater Leafa po występie na arenie, z którego wychodzi cało, wraca do domu, gdzie znów może wąchać kwiatki pod ulubionym drzewem. Sielankowy happy end pozostawia niepokój, czy przypadkiem Fernando nie wącha kwiatków od spodu. Walki byków to krwawe widowiska kończące się śmiercią zwierząt. Byki są przygotowywane do korridy w sposób, który gwarantuje, że zachowają się na arenie zgodnie ze scenariuszem. Okrutne procedury stosowane przez organizatorów służą temu, by zwierzęta wkraczające na arenę były osłabione i oszalałe z bólu. „Walka” polega na zadawaniu bykowi ciosów przynoszących mu cierpienie i dodatkowym drażnieniu go, by w końcu, gdy zwierzę jest już wycieńczone, mógł wkroczyć matador i je dobić. Przeciwnicy walk widzą w nich barbarzyńską formę znęcania się nad zwierzętami, podczas gdy zwolennicy powołują się na tradycję i podkreślają walory artystyczne spektaklu. 

W Polsce historia napisana przez Leafa została wydana po raz pierwszy w 1939 roku w przekładzie Ireny Tuwim z oryginalnymi rysunkami Roberta Lawsona. Tytułowy Ferdinand został przez tłumaczkę przechrzczony na Fernanda i do dziś w języku polskim funkcjonuje pod tym imieniem. Tuwim, dzięki której miś o małym rozumku znany jest w Polsce jako Kubuś Puchatek, nie trzymała się dokładnie oryginału Leafa i w jej opracowaniu historia byczka zyskała dużo szczegółów i jest rymowana. „Byczek spokojny” co „nie lubił wojny” stał się klasykiem i doczekał się później jeszcze wielu wydań. Po wojnie ilustracje do wersji Tuwim zrobiła m.in. Maria Głowacka. Na charakterystycznej okładce wydania z lat 50. XX wieku widnieje głowa byczka ze stokrotką w pysku i ptaszkiem siedzącym na rogu. Ilustracje utrzymane w palecie brązów i zieleni są charakterystyczne dla czasów, w których powstały. Obok statecznego Fernanda przedstawianego w otoczeniu przyrody widnieją na nich uczestnicy korridy – posępni machos z podkrążonymi oczami oraz damy w krynolinach z kwiatami we włosach i wąsikami. Na przestrzeni lat historia Leafa doczekała się w Polsce różnych tłumaczeń i opraw graficznych. Jedną z wersji opracował Ernest Bryll, a wśród autorów ilustracji znalazł się m. in. Janusz Stanny z wizją Fernanda jako melancholijnego luzaka. W ostatnich latach opowieść Leafa została ponownie wydana z oryginalnymi rysunkami Lawsona. W oryginalnej angielskiej wersji językowej napisanej zrytmizowaną prozą historia byczka brzmi bardziej prosto i nowocześnie niż w polskich tłumaczeniach, które są bliższe poezji. Trzeba jednak przyznać, że opracowanie Ireny Tuwim jest majstersztykiem i nie wygląda na to, by ktoś prędko zdetronizował jej wersję „Byka Fernanda! – tromta – drata! Najwścieklejszej bestii świata!”. 

Wartość oryginalnych ilustracji Lawsona również jest niepodważalna. Na rysunkach tuszem, które przetrwały próbę czasu, Hiszpania jest romantyczna, młode byczki pełne werwy, torreadorzy groteskowi, a Fernando łagodny i pełen godności. Są w nich też różne smaczki np. ilustrator przedstawił drzewo korkowe z „rosnącymi” na nim pękami korków do butelek. Kompozycja niektórych ilustracji jest przezabawna np. scena użądlenia Fernanda z łypiącym spod oka trzmielem siedzącym na kwiatku koniczyny pokazanym w ramie z byczego zadu i ogona. Niektórzy w ilustracjach Lawsona dopatrują się drugiego dna, komentarza na temat wojny domowej w Hiszpanii. Kluczem do odkrycia zagadki są ponoć rysunki, na których artysta umieścił sępy. Złowrogie ptaszyska widać m.in. w scenie parady ulicznej czy kadrze przedstawiającym Fernanda na tle mostu znajdującego się w andaluzyjskim mieście Ronda. Trudno stwierdzić czy Lawson rzeczywiście świadomie nawiązywał do wydarzeń w Hiszpanii. Leaf wielokrotnie zapewniał, że ich książka nie ma nic wspólnego z polityką. Siła historii o byczku Fernandzie tkwi w jej uniwersalności. Od 75 lat kolejne pokolenia czerpią radość z czytania o perypetiach nieuznającego przemocy bohatera, który nie bał się być sobą. I nic nie wskazuje na to, żeby w najbliższym czasie miało się to zmienić.

Joanna Sanecka




TAM GDZIE ROSNĄ KLOPSIKI – ŚWIAT PETTSONA I FINDUSA

Tekst opublikowany na wortalu Ryms.pl w kwietniu 2011

Każdy rodzic wie jaką udręką jest czytanie dziecku kiepskiej książki. Powieki mimowolnie opadają, słowa się plączą, myśli odbiegają w stronę konieczności wymiany opon na zimowe... Na szczęście są książki, które można czytać po kilkadziesiąt razy wspólnie z maluchem okrywając wciąż nowe niuanse akcji i szczegóły ilustracji. Do tej kategoii należy seria bajek o Pettsonie i Findusie szwedzkiego autora Svena Nordqvista.

Na bohaterów swojej serii Nordqvist wybrał niezbyt obiecujące z pozoru postacie a mianowicie staruszka oraz kota mieszkających na głuchej prowincji. Ich życie wypełnia codzienna krzątanina w gospodarstwie oraz małe dramaty wiejskiego życia takie jak przebita opona w rowerze, zwichnięta noga czy pojawienie się lisa dybiącego na kury. Jak to możliwe, że historie o Pettsonie i Findusie stały się bestsellerami, zostały przetłumaczone na wiele języków i zekranizowane? Otóż staruszek jest ekscentrykiem i wynalazcą, kot nosi zielone portki i gada jak najęty, mieszkające z nimi kury popijają kawę z eleganckich filiżanek a po domu i ogrodzie krążą tajemnicze stworki - mukle. Pettson rozmawia z kotem i trzy razy do roku urządza mu urodzinowe przyjęcie, na które przygotowuje tort naleśnikowy. Findus pomaga w gospodarstwie sadząc w ogodzie klopsiki, gdyż jest przekonany, że warzywa w dużych ilościach nie są zdrowe. Kury pod przywództwem najważniejszej z nich zwanej Głuptaską walczą o prawo do wygrzebywania larw w świeżo obsianej ziemi a mukle podkradają przedmioty należące do Pettsona, czym doprowadzają go do szewskiej pasji. 

A wszystko zaczęło się tak: Pettson żył sobie spokojnie i "miał prawie wszystko o czym staruszek może zamarzyć" czyli mały domek, kurnik, szopę na narzędzia, drewutnię, wygódkę oraz ogród w otoczeniu pól i lasów. Był jednak smutny i zgorzkniały, gdyż brakowało mu towarzystwa. Pewnego dnia sąsiadka przyniosła mu kartonowe pudełko z napisem "Findus. Zielony groszek". Był w nim mały kotek, na widok którego serce staruszka zabiło mocniej. Od tej pory Pettson z radością zaczyna dzień budzony przez kota skaczącego mu po brzuchu i domagającego się żeby się z nim natychmiast bawić. Findus natomiast znalazł bezpieczną przystań za pazuchą staruszka, który ma szalone pomysły i wielką cierpliwość do psotnych kotów. 

Sven Nordqvist jest jednym z najbardziej znanych i nagradzanych szwedzkich twórców książek dla dzieci. Autor nie ukrywa, że sporo łączy go ze staruszkiem Pettsonem. Do tego stopnia ceni sobie przyrodę i święty spokój, że swego czasu opuścił miasto i przez ponad dwadzieścia lat wraz z żoną i dziećmi mieszkał na wsi. W takim otoczeniu powstawały kolejne części serii o staruszku i kocie. Z kolei postać Findusa została zainspirowana przez synów autora. Ponieważ Nordqvist pracował w domu spędzał z nimi dużo czasu i miał możliwość dokładnie zaobserwować dziecięce zachowania i sposób myślenia. Findus jest wszędobylski, ciekawski, przemądrzały i widzi rzeczy, o których inni nie mają pojęcia...

Nordqvist przede wszystkim jest rysownikiem. W Polce jest znana również inna seria z ilustracjami jego autorstwa pt. "Mama Mu". Rysunki do książek o staruszku i kocie są z pozoru realistyczne. Gdy im się dokładniej przyjrzeć można dostrzec elementy fantastyczne oraz zabawy z perspektywą. Ilustracje są niezwykle szczegółówe. Zagracone obejście Pettsona stanowi dla nich wdzięczny temat. Staruszek jest zbieraczem i niemal cała dostępną przestrzeń wypełnia przedmiotami, są wśród nich narzędzia, stare puszki i słoiki, garnki, obrazki, brudne skarpety oraz najróżniejsze tajemnicze machanizmy przez niego skonstruowane.Wyszukiwanie tych wszystkich drobiazgów  jest fascynujące ale to jeszcze nie wszystko. Na ilustracjach Nordqvista toczy się akcja, której próżno szukać w warstwie literackiej książek. Rysunki pokazują sceny z życia mukli - stworków, które mogą mieć uszy jak zające, słoniowe trąby, paszcze krokodyli, mysie ogonki albo wyglądać zupełnie inaczej. Mukle mieszkają w drewnianych domkach na gałęziach drzew, wewnątrz grzybów oraz w domu Pettsona pod podłogą. Widzimy je jak zaprzęgają wóz wielkości kostki cukru do maleńkiego renifera, pływają w łódeczkach po wodzie wylanej przy myciu podłogi, czytają gazety siedząc w fotelach i całymi grupkami obserwują poczynania Pettsona i Findusa, co wprawia je w rozbawienie. 

Sven Nordqvist uważa, że dzieci potrzebują bezpiecznego świata bajek, w którym wszystko dobrze się kończy, że zasługują na coś więcej niż smutna rzeczywistość. Trudno się dziwić w końcu twórca pochodzi z ojczyzny Pippi Langstrump, anarchistki o wielkim sercu, która swego czasu zrewolucjonizowała spojrzenie na literaturę dziecięcą. Szwedzcy autorzy są znani z wysokiego poziomu artystycznego u którego postaw leży szacunek do dzieci i ich unikalnego postrzegania świata. W tej tradycji nie ma miejsca na tanie moralizowanie czy nachalną edukacyjność, liczą się oryginalne, często osobiste historie i piękna oprawa graficzna. Seria o Pettsonie i Findusie jest tego najlepszym przykładem.

Joanna Sanecka

MŚCICIEL Z ŁĘCZYCKIEJ

Tekst opublikowany na portalu WAW, czerwiec 2011

Ulica Łęczycka, malutka przecznica Filtrowej, przy której stoją trzy domy na krzyż, zajmuje pierwsze miejsce w Warszawie pod względem liczby odholowywanych samochodów.

Tak twierdzi straż miejska, która od rana do nocy spisuje tam nieprzepisowo zaparkowane auta przed wywiezieniem ich w siną dal. A wywozi się je na potęgę bo każde miejsce po odholowanym samochodzie zostaje szybko zajęte przez kolejnego kandydata do wywózki. Straż spisuje, pomoc drogowa zabiera, dzieci się cieszą bo jest co oglądać. Tylko kierowcy nie odnajdujący swych aut tam gdzie je zostawili smutno wpatrują się w znak zakazu parkowania z tabliczką przedstawiającą auto na lawecie. Gdyby wiedzieli kto za tym wszystkim stoi...

Od pewnego czasu w autach blokujących chodniki w okolicach Filtrów ktoś podnosił wycieraczki. Mijały miesiące, akcja wycieraczkowa nie przynosiła skutku, samochody dalej stały gdzie popadnie. Wtedy nastąpiła zmiana organizacji  ruchu na Łęczyckiej i okolicznych uliczkach, wyznaczono strefy parkowania a resztę opalikowano i obstawiono znakami zakazu. Kierowcy za bardzo  się tym nie przejęli i nie zmienili nawyków ale tajemniczy bojownik o prawa pieszych wprost przeciwnie. Teraz mści się na właścicielach nieprzepisowo zaparkowanych aut na okrągło wzywając straż miejską.

Na Starej Ochocie jest  mało miejsc parkingowych. Uliczki powstałe w czasach gdy samochód był ewenementem są dziś tak pozastawiane, że trudno nimi przejść i przejechać. Samochody blokują chodniki, rozjeżdżają trawniki, zajmują parkowe alejki.  Próby cywilizowania kwestii parkowania spotykają się z niechęcią kierowców, którzy zakładają, że miejsca parkingowe im się należą a komfort pieszych, miejska zieleń czy estetyka okolicy są sprawami drugorzędnymi. Ideałem byłoby stworzenie większej liczby miejsc parkingowych poprzez wybudowanie wielopoziomowych garaży. Na to się na razie nie zanosi i  w ogóle nie wiadomo czy kiedykolwiek nastąpi.

„A gdzie mam zaparkować skoro nie ma miejsc? Ma pani jakiś pomysł?!” wrzasnął oburzony jegomość, któremu zwróciłam uwagę, że park to nie parking. Pomysł owszem mam, najlepiej byłoby gdyby jegomość nie mógł zaparkować nigdzie w okolicy. Marzy mi się połączenie Parku Wielkopolski z Polem Mokotowskim nad wkopaną w tunel Wawelską i Filtrowa jako deptak. Jak miło byłoby przejść się albo przejechać rowerem po spokojnej, cichej okolicy, usiąść w kawiarnianym ogródku po środku Filtrowej i wypić kawę z widokiem na sięgającą po horyzont zieleń. Dla takiej przyjemności bez żalu zrezygnowałabym z możliowści podjechania pod dom. Ech, marzenia... Na razie nie pozostaje nic innego jak obserwacja samowolki parkingowej i okrutnej zemsty tajemniczego bojawnika o prawa uciśnionych z Łęczyckiej.

Joanna Sanecka

KOMIKS "KULA ZIEMSKA"

Komiks stworzony na zamówienie wydawnictwa Metrio Publishing do magazynu Expert Play, nr 1/2011.

Rysunki: Sylwia Restecka
Scenariusz: Joanna Sanecka

Tematem komiksu jest roaming.

WIRTUALNE TERYTORIA

Tekst opublikowany w magazynie LEENIA, #7 2009

Po tym, jak człowiek dość dokładnie zbadał swoją planetę i zdał sobie sprawę, że podbój kosmosu jeszcze długo będzie leżał poza jego zasięgiem, zwrócił się ku obszarom, które sam tworzy z zer i jedynek – wirtualnej rzeczywistości.

Mona wstaje z łóżka. Zerka na parametry wyświetlające się na powierzchni okna. Jest 6.30, tempetura na zewnątrz wynosi 35 stopni Celsjusza, wilgotność 90 proc. Z niechęcią patrzy na betonowy krajobraz rysujący się na tle ołowianego nieba. Przełącza okno na wiadomości. „Koszmar z tym corocznym osobistym stawianiem się w biurze” – myśli. „Cały dzień zmarnowany”. Na chwilę wchodzi do sieci, żeby poinformowano koleżankę, że nie będzie jej w wirtualnej siedzibie firmy. „Opowiesz mi, jak teraz w realu wygląda boss” – mówi Li. „Jego awatar ostatnio zmienił płeć, to musi coś oznaczać” – rzuca, zanim znika na lunch. W Hongkongu, gdzie mieszka Li, jest już po południu. Mona wjeżdża windą na dach budynku i wsiada do zardzewiałego od kwaśnych deszczy pojazdu, zwanego karaluchem. Kiedyś nie lubiła latać, ale od kiedy wymieniła swój chip mózgowy na nowy model, nie stanowi to dla niej problemu. Mona szuka czegoś w torebce. Odgarnia włosy, odsłaniając gniazdo znajdujące się nad jej lewym uchem. Do jednego z wejść wkłada swój ulubiony soft podróżny. Szare miasto za oknem znika, zastępuje je symulacja pod nazwą „Kalifornia”. Mona odcumowuje karalucha i lawirując pomiędzy palmami, odlatuje w kalifornijski błękit. Czyste SF? Raczej całkiem prawdopodobny wariant przyszłości.

Hokus-pokus
Wirtualna rzeczywistość (virtual reality, VR) to w technicznym ujęciu obraz sztucznego świata, stworzonego dzięki technologiom informatycznym, dającego złudzenie przestrzeni oraz istniejących w niej obiektów. Żeby móc się w nim znaleźć, potrzebny jest odpowiedni sprzęt do projekcji obrazu oraz interakcji z komputerem. Służą temu różne mniej lub bardziej zaawansowane urządzenia, takie jak okulary z monitorami stereoskopowymi, hełmy, rękawice, a nawet specjalna kula, wewnątrz której można poruszać się w dowolnym kierunku. Jakby nie było głębokie wrażenie przebywania w innym wymiarze, rozwój techniki na razie pozwala na stymulację jedynie dwóch zmysłów: wzroku i słuchu. Podejmowane są próby oddziaływania na zmysł powonienia, ale technologia ta jest kosztowna i skomplikowana, więc na razie nie ma co liczyć na to, by wirtualnym wyścigom samochodowym towarzyszył smród palonych opon. Co innego, gdyby udało się przekazywać dane bezpośrednio do mózgu, wtedy możliwości oddziaływania na wszystkie zmysły byłyby nieograniczone. Chociaż na razie mamy do czynienia z wirtualną rzeczywistością w jej wieku niemowlęcym, już znajduje ona coraz szersze zastosowania. W sztucznym środowisku, pozbawionym ryzyka związanego z popełnieniem błędu, ćwiczą piloci, żołnierze oraz chirurdzy. W wirtualnej rzeczywistości leczą się ludzie cierpiący na fobie oraz szok pourazowy, m.in. weterani wojenni. A reszta ludzkości odwiedza ją dla rozrywki w postaci coraz bardziej atrakcyjnych wizualnie gier czy Second Life, gdzie można się stworzyć od zera w dowolnej liczbie egzemplarzy i pędzić żywot daleki od codziennej rutyny.

Cybernetyczna psychodelia

Pojęcie wirtualna rzeczywistość często bywa używane jako metafora Internetu. Wizja sieci jako równoległego wymiaru, w który można się przenosić, towarzyszyła już Williamowi Gibsonowi, kiedy pisał powieść „Neuromancer” wydaną w 1984 roku. Główny bohater historii, Case, to haker, który za pomocą „trod” oraz deku podłącza się do „wszechzmysłowej halucynacji matrycy”, czyli cyberprzestrzeni. Objawia się ona jako trójwymiarowa przestrzeń wypełniona danymi tworzącymi skomplikowane konstrukty składające się z kolorowych brył. Dane są chronione przez oprogramowanie defensywne zwane lodem. Zadanie Case'a polega na niszczeniu lodu za pomocą programów-wirusów i dostawaniu się do informacji. Dla Case'a sieć jest domem. Kiedy wskutek dramatycznych wydarzeń traci do niej dostęp, popada w depresję. Gibson zobaczył to wszystko oczami wyobraźni w czasie, kiedy Internet był w powijakach i mało kto wiedział o jego istnieniu. Sieć z czasów sprzed www należała do świata komputerów komunikujących się z człowiekiem za pomocą skomplikowanych ciągów znaków migających na czarnych monitorach i niewiele osób chciało przed nimi spędzać czas. „Neuromancer” to sztandarowy przedstawiciel cyberpunka – nurtu, który stworzył mało optymistyczną wizję przyszłości. Zgodnie z nią przeludnioną, zniszczoną Ziemię pokryją megamiasta zamieszkane przez „podrasowane” jednostki ludzkie zniewolne przez wielkie korporacje. Cyberpunk czerpie z filmu noir. W podejrzanym barze bohater-buntownik zapala papierosa i poprawia prochowiec, ale obok niego siedzą osobnicy w podartych, skórzanych ciuchach jak z sex shopu, z protezami kończyn i kablami sterczącymi z głowy. Jeden z obrazów takiego świata to „Łowca androidów”, film w reż. Ridleya Scotta, którego niezwykła wizja plastyczna została nagrodzona Oscarem. Los Angeles, rok 2019. Detektyw Rick Deckard (Harrison Ford) ma za zadanie zlikwidować czwórkę niebezpiecznych replikantów – sztucznie stworzonych istot niemal ludzkich, wykorzystywanych do kolonizacji kosmosu. Replikanci są niewolnikami pozbawionymi prawa przebywania na Ziemi, jednak nielegalnie dostają się na nią, by stanąć przed swoim stwórcą. Szef koncernu produkującego te reklamowane jako „bardziej ludzkie od ludzi” istoty, nie ma im nic do zaoferowania...

Pełne zanurzenie
Początki wirtualnej rzeczywistości to wyobrażenia typu przestrzeń zarysowana przez dwu- lub trójwymiarową siatkę, znikające w oddali linie, neonowe kolory, ruchome bądź nieruchome bryły, wzdłuż których można się poruszać. Tak opisał cyberprzestrzeń Gibson, podobnie wygląda świat we wnętrzu komputera w filmie pt. „Tron” z 1982 r. Bohater obrazu Disneya, programista Flynn (Jeff Bridges), zostaje porwany przez Master Control Program rządzący systemem komputerowym wielkiej korporacji. Flynn trafia do środka systemu, gdzie spotyka działające w nim programy, wyobrażone jako postaci ludzkie w futurystycznych kostiumach z neonowymi lamówkami. Bohater podróżuje po wnętrzu wrogiej maszyny przez labirynt danych tworzących niezwykłe krajobrazy wizualnie nawiązujące do ówczesnych gier. Wbrew pozorom tylko niewielka część filmu powstała za pomocą komputera, większość scen stworzono, stosując animację rysunkową oraz zawiłe techniki trickowe. Powstały dekadę później „Kosiarz umysłów”, film w luźnym stopniu oparty na prozie Stephena Kinga, przedstawia obraz wirtualnego świata poszerzony o niepokojące, przekształcające się formy nawiązujące do świata organicznego. „W tym świecie możemy być kim chcemy” – mówi tytułowy bohater filmu, proponując swojej dziewczynie wirtualny seks, który kończy się dla niej ciężkim uszkodzeniem mózgu. „Kosiarz umysłów” pokazuje niebezpieczeństwa wirtualnej rzeczywistości, ale również jej potencjał. Genialny naukowiec dr Angelo (Pierce Brosnan) wykorzystuje VR do stymulacji mózgu uczestniczącego w eksperymencie opóźnionego umysłowo ogrodnika Jobe'a (Jeff Fahey). Efekty są wspaniałe, ale i przerażające. Jobe staje się superinteligentny, rozwija w sobie zdolności paranormalne, a w końcu przenika do cyberprzestrzeni, stwarzając zagrożenie dla losów świata.

Awatarem w mrok

A co, jeśli to otaczająca nas rzeczywistość jest symulacją komputerową, a my funkcjonujemy w niej nie zdając sobie z tego sprawy? Taka ewentualność, brana pod uwagę przez niektórych naukowców, została przedstawiona w filmie pt. „Matrix”. Wizja przyszłości zaproponowana przez reżyserów, braci Wachowskich, jest mocno pesymistyczna. Zgodnie z nią władzę nad światem przejmują inteligentne maszyny, które wykorzystują ludzi jako źródło energii, „hodując” ich w specjalnych kapsułach podtrzymujących życie, na terenach monstrualnych elektrowni. Ludzie nie mają żadnej kontroli nad swoim ciałem i nie są świadomi swego tragicznego losu, gdyż ich mózgi są podłączone do systemu komputerowego generującego sztuczną rzeczywistość, zwaną Matrixem. Wewnątrz Matrixa ubezwłasnowolnione ludzkie wraki wiodą wirtualne życie za pomocą wyidealizowanych awatarów. Tylko nieliczni, jak główny bohater Neo (Keanu Reeves), decydują się na odłączenie od systemu i konfrontację z przerażającą rzeczywistością. Matrix w dużej mierze oddaje lęki związane z rozwojem nowych technologii i ich potencjalnym zastosowaniem. Wirtualna rzeczywistość będzie się stawać coraz doskonalsza i za jakiś czas będzie mogła wizualnie konkurować z „realem”. Bezpośrednia komunikacja mózg–komputer również najprawdopodobniej powstanie i przy odrobinie szczęścia nie trzeba będziej do niej wykorzystywać wielkich kawałów żelastwa wsadzanych do czaszki, tak jak to robią bohaterowie filmu braci Wachowskich. Czy wtedy człowiek na stałe przeniesie się do cyberprzestrzeni? Perspektywa porzucenia „problemów mięsa”, jak widzi to bohater Gibsona, dla istnienia w postaci doskonałego alter ego na pewno dla wielu będzie kusząca, może nawet utoruje im drogę do wirtualnej nieśmiertelności. Inni, tak jak Neo, zobaczą w niej totalną metodę zniewolenia umysłu. Ostatecznie wirtualna rzeczywistość to tylko narzędzie w rękach człowieka, a przyszłość pokaże, w jaki sposób zostanie wykorzystane.

Joanna Sanecka


OSTRY GOŚĆ

Tekst opublikowany w magazynie LEENIA, #5 2008 
 
Jeż Jerzy, niepokorny bohater komiksów, rusza na podbój kina. Produkcja pełnometrażowa filmu animowanego z JJ w roli głównej idzie pełną parą.

W studiu Paisa Films, dowodzonym przez Macieja Ślesickiego, młodzi zdolni ze świata komiksu i animacji połączyli siły. Film robiony jest techniką animacji wycinankowej. Historia z jeżem Jerzym w roli głównej trafi do kin za dwa lata. Jak to możliwe, że zwierzak, który większość swojego popkulturowego życia spędził, szlajając się po mieście z deskorolką pod pachą, zaszedł tak daleko? Jeż Jerzy narodził się w 1994 roku. Jego ojcowie Rafał Skarżycki, scenarzysta, oraz Tomek Leśniak, rysownik, wspominają poród jako łatwy i przyjemny. Mały nie sprawiał trudności wychowawczych – patrz album „Jeż Jerzy dla dzieci”. A to powalczył sobie ze smokiem, a to podenerwował czarownicę. Lubił również budzić śpiące królewny, zwłaszcza te hojnie obdarzone przez naturę. Nie mając szczególnych powodów do zmartwień, ojcowie nie poświęcali Jerzemu zbyt wiele uwagi i przegapili moment, w którym jeż zszedł na drogę antybohaterstwa.

Sk8 is great!
Wczesna młodość upłynęła jeżowi Jerzemu na ćwiczeniu trików na desce oraz potyczkach ze skinami i dresiarzami. Po obowiązkowej dawce mordobicia nadchodził czas na przyjemności w objęciach namiętnej Yoli. Jeż nie stronił od używek, do których zaliczały się głównie browar oraz trawa, aczkolwiek widywano go również z butelką denaturatu w łapach. Albumy komiksowe z przygodami JJ zdecydowanie nie dla dzieci rozchodziły się jak jointy na imprezie. Jeż stawał się sławny, ale nie robiło to na nim szczególnego wrażenia. Dzisiaj jeż Jerzy ma 21 lat. Tak przynajmniej wynika ze skomplikowanych obliczeń wykonanych przez ojców, którzy przeliczyli wiek jeży na ludzkie lata, żeby udowodnić, że ich potomek jest pełnoletni i w związku z tym nie ponoszą żadnej odpowiedzialności za jego czyny. Spokój JJ zakłócają nie tylko osiłki spod bloku, ale również międzynarodowe grupy przestępcze, zdemoralizowani naukowcy oraz skorumpowani politycy. W wolnym od krwawych jatek czasie jeż nadal jeździ na desce i za kolce nie wylewa. Pomimo że nikt nie może zająć w jego sercu miejsca Yoli, nie stroni od kobiet, zwłaszcza tych, u których bywa odpłatnie. Jeż Jerzy jest świadomy swojego statusu kultowego bohatera komiksowego i zamierza wypłynąć na szersze wody popkultury.

Znawca uników
Jeż Jerzy zadziwiająco szybko przyjął propozycję Ślesickiego. Projekt otrzymał wsparcie finansowe Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej i produkcja ruszyła. Jerzy wynegocjował twarde warunki współpracy: na liście płac znaleźli się obaj jego ojcowie. Rafał Skarżycki napisał scenariusz filmu, Tomek Leśniak jest jednym z trzech współreżyserów. Pozostali to Wojtek Wawszczyk i Kuba Tarkowski. Obaj mają na koncie sukcesy na polu animacji. Z pewnego źródła wiemy, że kolczasty charakter Jerzego dawał o sobie znać od początku produkcji. Nudziły go prace nad scenariuszem. Argumenty Skarżyckiego, że nieczęsto czyjeś życie bywa ekranizowane i jako bohater tej historii powinien dawać z siebie więcej skwitował wypowiedzią: „Jeśli będą momenty, to jestem zadowolony”. Podobnie wyglądało zaangażowanie Jerzego w prace nad tzw. brudnym storyboardem. Kiedy Leśniak, Wawszczyk i Tarkowski przez wiele miesięcy głowili się, jak przełożyć kolejne fragmenty scenariusza na język filmu, JJ pojawił się w studiu raz, ale był zbyt skacowany, by włączyć się do pracy. Na czterdziestu ogromnych planszach pokrytych rysunkami odpowiadającymi każdej sekundzie filmu z uwzględnieniem ujęć, planów, ruchów kamery, montażu i dialogów nie ma ani jednej kreski, która wyszłaby spod jego łapy. Jak łatwo się domyśleć, jeż Jerzy nie interesował się również kolejnym etapem pracy polegającym na przerysowywaniu wszystkich szkiców na czysto w celu stworzenia właściwego storyboardu. Członkowie ekipy tłumaczyli sobie notoryczną nieobecność Jerzego niezdolnością mózgu jeża do skupienia uwagi na obiektach nieruchomych. Na dalszych etapach produkcji wszystko miało się zmienić, wiadomo było przecież, że JJ wykazuje wielkie zainteresowanie wszystkim, co się rusza (i na drzewo nie ucieka).

Zostań moją Yolą
Właściwy storyboard powstał w komputerze. Poszczególne elementy rysunków zapisano na warstwach, tak by móc je wprowadzić w ruch i stworzyć szkicową animację zwaną animatikiem. Animatik jest jakby filmem na brudno i daje duże wyobrażenie o tym, co będzie można później zobaczyć w kinie. Przewidywania filmowców się sprawdziły, wstępna animacja zainteresowała Jerzego, który zasnął dopiero pod koniec projekcji. Obecnie produkcja jest na etapie poszukiwania aktorów, z czym wiążą się pewne problemy – w swojej przyczepie JJ nieustannie przeprowadza casting do roli Yoli. Kolejny etap to nagranie dialogów. Potem ekipę będzie czekać narysowanie wszystkich elementów pojawiających się w animatiku na czysto. Każda postać powstanie w ten sposób, by mogła później zostać zanimowana – oddzielnie stworzone zostaną ręcę, nogi, głowa itp. Później poruszając tymi elementami, animatorzy będą mogli stworzyć iluzję ruchu. Jeszcze tylko podłożenie efektów dźwiękowych oraz muzyki i film będzie gotowy. Premiera jest zaplanowana na pierwszą połowę 2010 roku. Jeż Jerzy nie wyklucza, że się na niej pojawi.

Atak klona
Kim jest najsławniejszy jeż RP? Postanowiliśmy przekonać się o tym sami. O dziwo JJ bez problemów zgodził się na wywiad. Miejsce spotkania nie do końca się nam podobało, ale chęć poznania gwiazdy wzięła górę. Po dwugodzinnym oczekiwaniu przed ulubionym monopolowym Jerzego daliśmy za wygraną. Przez kilka następnych dni JJ był nieosiągalny. Zdesperowani postanowiliśmy przyczaić się pod blokiem Jerzego. Pierwszego wieczoru pod jego oknem pojawiła się atrakcyjna blondynka, której żałosne nawoływania „Gospodin Jeż!” rozbrzmiewały na całej ulicy. Okno Jerzego pozostawało zamknięte. Następnego wieczoru do klatki jeża wtargnęła grupa zamaskowanych mężczyzn pod przywództwem osiłka, do którego zwracali się per Pietia. Parę minut po ich wejściu z okna Jerzego wyleciała pokaźna liczba różnorakich sprzętów domowych oraz płyt DVD z filmami tylko dla dorosłych. Po tym wysoce niepokojącym wydarzeniu postanowiliśmy przenieść się pod dom, w którym mieszkają ojcowie jeża. Widzieliśmy Skarżyckiego i Leśniaka wnoszących do budynku siatki wypełnione pobrzękującą zawartością. JJ się nie pojawił. Nie pozostało nam nic innego, jak zakraść się na pilnie strzeżony plan filmowy. Udało nam się tam dostać w przebraniu pracowników firmy cateringowej. Nasza obecność spotkała się z niechętnym przyjęciem ze strony Wojtka Wawszczyka, który lubi sam gotować dla ekipy, ale na szczęście nie zostaliśmy zdekonspirowani. Na planie nie było jeża, ale z rozmów między członkami ekipy wywnioskowaliśmy, na czym polega utrzymywana w tajemnicy fabuła filmu. Otóż zdegenerowany naukowiec tworzy klona jeża Jerzego. Pomagają mu w tym odwieczni wrogowie JJ, skini Stefan i Zenek. Fałszywy jeż niszczy życie jeża prawdziwego, kompromitując go na wszystkich frontach. Ale przecież Jerzy nie da sobie w browar dmuchać.

Jeż na kozetce
Co do wywiadu przyszedł nam do głowy pewien pomysł. Uruchomiliśmy odpowiednie kontakty i dotarliśmy do Yoli. Jedno jej słówko wystarczyło i tak oto jeż Jerzy we własnej kolczastej osobie leży rozwalony na naszej redakcyjnej sofie.

LEENIA: Skąd u Ciebie takie parcie na szkło? Źle Ci było w komiksie?
JEŻ JERZY: A tam zaraz „parcie na szkło”! Prawda jest taka, że ja w tym kolców nie maczałem. Po prostu któregoś dnia przyszli do mnie Ojcowie, przynieśli skrzynkę wódki, trochę ogórków... Pogadaliśmy, pośmialiśmy się, a na koniec dali mi jakiś papier do popisania. A potem się dowiaduję, że mam ważny kontrakt filmowy...
L: Ojcowie od lat kierują Twoją karierą, czerpiąc z tego korzyści materialne. Jak się z tym czujesz, czy ta sytuacja Ci nie ciąży?
JJ: Wiesz, tu w grę wchodzą sprawy ważniejsze od pieniędzy... Jak to mówią Ojcowie, jeszcze im za pieluchy nie zwróciłem i... ja im wierzę. Przecież nie będę jakichś faktur analizował. À propos, macie może jakiś browar?
L: Wszyscy wiedzą, że Ślesicki zatrudnił Cię pod warunkiem, że zgłosisz się na odwyk. Jak wspominasz pobyt w ośrodku?
JJ: Powiem tak, opowieści o moim odwyku są mocno przesadzone. Owszem, miałem krótki okres abstynencji – nie wstydzę się tego. Teraz już jednak wszystko wróciło do normy.
L: Jak Ci się pracuje na planie filmowym? Co Ci się podoba, a co nie?
JJ: Generalnie jest spoko. Fajna przyczepa, hostessy, zimne piwko... Nie lubię tylko, jak reżyser mówi „klaps!”.
L: Od dawna jeże zarzucają Ci zdradę gatunku. Czy zamierzasz coś robić w sprawie równouprawnienia jeży?
JJ: Nie mieszam się do polityki jeży. Co innego równouprawnienie kobiet. Tu jestem zdecydowanie za. Uważam, że każda kobieta ma równe prawo, żeby mnie kochać!
L: Jedni uznają Cię za bohatera, inni za antybohatera. Pojawiają się głosy, że jesteś degeneratem, lewakiem, świrem albo agentem. Kim jesteś jeżu Jerzy?
JJ: To jest właśnie najpilniej strzeżona tajemnica – obiecałem Ojcom, że nigdy tego nie wyjawię. Jesteście więc skazani na domysły, sorry.
L: Gdybyś mógł wszystko zacząć od nowa, jak teraz wyglądałoby Twoje życie?
JJ: Miałbym żonę, trójkę dzieci, dom na wsi, psa, w niedzielę grałbym na organach w miejscowym kościele... Albo coś w tym guście...
L: Co będziesz robił za 20 lat?
JJ: Kurde, to bolesne pytanie... Jeże chyba tak długo nie żyją...
L: Dlaczego chodzisz z gołym tyłkiem, zamiast kupić sobie porządne dżinsy?
JJ: He, he... Wiedziałem, że się tam gapicie! Nie musicie się tłumaczyć – po prostu tak to działa... A serio – jestem jeżem, cenię sobie naturalność i swobodę. Jak się komuś moja goła d... nie podoba, niech nie patrzy.

Jeż Jerzy wstaje z sofy, dając do zrozumienia, że nasza rozmowa dobiegła końca. Nucąc kawałek o sobie samym, napisany do filmu przez Pogodno – „Szos bóg i władca chodników, znawca uników, w parku tras…” wskakuje na deskę i znika na horyzoncie.

THE END

Joanna Sanecka